Zwierzęta, które miałam, które mam i te, które tylko spotkałam. I co się jeszcze nadarzy.
sobota, 31 sierpnia 2013
Cały piątek zawracanie głowy z psami mieliśmy. Najpierw zachorował Szopcio. Właściwie to już we czwartek kaszleć potwornie zaczął i charcholić, ale że poza tym wesolutki był jak zawsze i apetytu nie stracił, myśleliśmy, że mu pewno jakiś okruszek kości w gardle utkwił i że jak wykaszle, to mu samo przejdzie. Bo choć ja z dawaniem staremu pieskowi kości bardzo uważam, to on i tak zawsze jakąś skitraną przez Wronkę kość wygrzebie i wtranżoli zanim się kto połapie i mu ją odbierze. Ale w nocy to już się Szopek rozkaszlał przeokropnie i rano mu też nie przeszło i widać było, że to nie kość, a choróbsko jakieś go dopadło. To pojechaliśmy do doktora. W przychodni w poczekalni tylko jedna koteczka była, ale czekać strasznie długo nam przyszło, bo w gabinecie jakiś poważny zabieg się odbywał i zanim cokolwiek się ruszyło, jeszcze dwa koty przybyły. Pan, który przyniósł w kotenerku czarną koteczkę, usiadł obok mnie, pochylił się do kotenerka, szepnął kotce coś dla dodania otuchy i zaraz zaczął opowiadać, że z biedy strasznej ją z działek wyciągnął i jaka to ona mądra, kochana i wdzięczna się okazała. Przez cały długi czas czekania Szopek nie zakaszlał ani razu i w gabinecie też ani mu kaszlanie w głowie było i w ogóle prezentował się nader zdrowo. Temperatury nie miał, gardło, na ile sobie zajrzeć pozwolił, też czerwienią nie buchało. W rezultacie samiśmy z moim mężem przed panią doktór kaszleć zaczęli, żeby choć trochę pojęcie o przypadłości Szopka miała. Stanęło na tym, żeby ze dwa dni odczekać, a jak nie przejdzie, przyjść znowu. No a w domu Szopek oczywiście znów kaszlał koncertowo, ale już jakby trochę rzadziej. Zjedliśmy spóźniony obiad i Wronka zaczęła mnie namawiać na spacer. Już daleko mi się chodzić nie chciało i zgodziłam się tylko na działki. Ledwo weszłyśmy za bramę, pobiegła ta zaraza za garaże, gdzie stoi ogromny śmietnik i w jakichś rozsypanych zgniłych owocach dokumentnie się wytarzała. Wyglądała obrzydliwie, śmierdziała jak sfermentowany jabol i brzydziłam się z nią do domu wracać. Zostawiłam ją w ogrodzie, a sama zaczęłam kąpiel szykować. Poszedł po nią mój mąż, a ja z prysznicem w ręku stałam i czekałam w łazience. Stałam i stałam, woda lała się i lała, a z ogrodu dochodziły nawoływania mojego męża: Wrona, chodź tu! Wrona, no chodź! No chodź, ty głupolu! Wrrrona!!! Do domu! Trwało to i trwało, w końcu w drzwiach pojawił się mój mąż, ciągnący za obrożę czarne, rozpłaszczone na podłodze nieszczęście. Potem, kiedy podniósł ją z podłogi, musiałam jeszcze poskładać rozczapierzone łapy żeby upchnąć ją w kabinie i dalej już poszło. Czyściutka Wrona beztrosko pozostawiła mi mycie i wycieranie zachlapanej łazienki, obleciała całe mieszkanie, skotłowała łóżko i wypadła do ogrodu. Teraz i Szopek i Wronka smacznie śpią, Szopek pochrapuje, ale już nie kaszle i tak nam minął ten dzień pod psem. A właściwie to pod psem i suczkiem.
Mam nadzieję, że ta opowieść trochę odpoczynku od Nowego Warpna wszystkim dała, ale nie ma lekko: jeszcze jeden odcinek będzie.
piątek, 30 sierpnia 2013
czwartek, 29 sierpnia 2013
środa, 28 sierpnia 2013
Wakacje mijają, wszyscy się rozjeżdżają – tu Rzym, tam Krym, a tam znów jakieś Honolulu, tylko my nic, ino siedzimy i tych psów i kotów pilnujemy... To sobie umyśliłam, żeby rzucić to wszystko i też sobie wycieczkę zrobić. Poszłam do mojego męża i mówię: w poniedziałek pojedziemy do Nowego Warpna! Mój mąż się bardzo ucieszył i klamka zapadła. To Nowe Warpno to wybraliśmy po pierwsze dlatego, że jest bardzo śliczne, po drugie dlatego, że strasznie dawno tam nie byliśmy, a po trzecie , że słyszeliśmy, że tam ponoć unijną pomoc naprawdę z głową wykorzystać umieli i teraz jest dużo śliczniej, niż było. W poniedziałek już w samej drodze wszystko nam się podobało, bo droga dobra, a mijane miejscowości zadbane i ukwiecone. Jeszcze do niedawna, gdy gdzieś przez dawne eNeRDe jechaliśmy, zazdrościłam, że wszędzie po drodze jest tak czysto i ładnie, a tu proszę – i po naszej stronie granicy się tak porobiło. W Nowym Warpnie zaparkowaliśmy pod ratuszem. Na placu stał malarz i malował ratusz. Ten malarz to Hans Hartig, niemiecki pejzażysta, który w 1927. roku został honorowym obywatelem Nowego Warpna, a po 86. latach współcześni mieszkańcy również docenili jego zasługi i w lipcu tego roku właśnie tu odsłonięto jego pomnik (autorstwa Bohdana Ronin Walknowskiego). Z placu, Aleją żeglarzy, poszliśmy na na przystań. Spodobały mi się, wmurowane w chodnik płyty, upamiętniające cumujące tu żaglowce i ich kapitanów. Na przystani najwięcej było kaczek, ludzi bardzo mało i jeden pies-ratownik. A właściwie ratowniczka; wiem, bośmy się zaprzyjaźnili. Od przystani, wzdłuż brzegu biegnie promenada prowadząca do wieży widokowej. Wieża, na której, jak na wszystkim prawie, umocowana jest tabliczka współfinansowano ze środków unijnych, składa się z trzech poziomów. Wszędzie może dotrzeć również osoba na wózku inwalidzkim, są poustawiane ławki do posiedzenia i na każdym poziomie jest luneta, przez którą można popatrzeć hen daleko, poza widnokrąg. Z wieży widokowej nie wracaliśmy tą samą drogą. Skręciliśmy w uliczkę wiodącą do kościoła, bardzo starego – pierwsze o nim wzmianki są z 1267. roku, po zniszczeniu, w obecnej bryle odbudowano go prawdopodobnie w roku 1556., a już współcześnie zewnętrzne ceglane ściany pomalowano, dość niepotrzebnie, na ostry pomarańczowy kolor. Kiedy w kruchcie kościoła robiliśmy zdjęcia, podszedł do nas mocno starszy pan, okazało się Niemiec, który mieszka w Grambow, ale przed wojną mieszkał w Pile, gdzie jego rodzice mieli majątek. Bardzo przejęty opowiedział nam o strasznym przeżyciu z czasów wojny, kiedy to jego ojca, który przecież wcale tej wojny nie chciał i nic z nią wspólnego nie miał, na jego oczach ruscy rozstrzelali. Widać trauma tamtego wydarzenia gnębi go do tej pory, bo z wielkim przejęciem i poruszeniem o tym i o ich wygnaniu z Piły mówił. Odpowiedział mu mój mąż, że doskonale go rozumie, bo z kolei jego cała rodzina to wygnańcy ze Lwowa i doszliśmy do ogólnej konkluzji o bezsensie wojny i do nadziei, że te podłe czasy już nigdy nie wrócą. I tak, Freundschaft z przyjaźnią na schodach kościoła umocniwszy, ruszyliśmy dalej. Późno się już zrobiło, zgłodnieliśmy i zaczęliśmy jakiegoś miejsca na obiad szukać. Przy wejściu na plażę stały dwa bary, a przed nimi ustawione stoliki pod parasolami. Jeden bar był zamknięty, a z drugiego przez otwarte drzwi słychać było obiecujące tłuczenie kotletów. Okazał się ten bar przedsięwzięciem rodzinnym, właścicielka na obiad zaprosiła nas za godzinę, a na razie wypiliśmy dość podłą kawę i pogawędziliśmy trochę. W sezonie ponoć ruch tu jest bardzo duży i obydwa bary na najwyższych obrotach pracować muszą. A i teraz w weekendy samochodu nie ma gdzie zostawić. Tylko takie zwykłe, letnie dni powszednie płyną spokojnie, bez tłoku i bez pośpiechu – tak, jak lubimy właśnie. Po kawie poszliśmy pozwiedzać jeszcze trochę, by tę godzinę do obiadu jakoś wypełnić, a kiedy wróciliśmy rzeczywiście parę stolików już zajętych było, a i w otwartym już barze obok kilka osób się kręciło. Przed obiadem dostaliśmy na przekąskę, w prezencie „od firmy” jakiś bardzo pyszny ni to naleśnik, ni to placek z bardzo pikantnym farszem, a obiad był tani i bardzo dobry.
Ratusz i plac dookoła:
Ciąg dalszy nastąpi.
niedziela, 25 sierpnia 2013
Przeczytałam dziś na świetnym blogu Anki Wrocławianki o małych kocich tymczaskach. Jeden już znalazł dom, a dwa buraski są do wzięcia. No nie mogę być taką jędzą, żeby nie dać Wam szansy na sprowadzenie do swego domu takiej radości życia i to w podwójnej dawce!
Obszernie i dokładnie o tych koteczkach jest tu: http://zamoimidrzwiami.blogspot.com/2013/08/baron-i-manna-nie-tylko-dla-wielbicieli.html
sobota, 24 sierpnia 2013
Straszny rejwach się rozległ z końca ogrodu. Pies sąsiadów darł się jak opętany i już miałam na Wronę wrzasnąć, bo to ona zwykle z nim awantury urządza, ale zobaczyłam, że Wrońcia spokojnie na werandzie, na wycieraczce sobie drzemie. To poszłam do ogrodu, bo zaciekawiło mnie, czegóż ten pies tak psią mordę wydziera. Pies za płotem skakał na siatkę, przestępował z łapy na łapę, szybkie kółka wywijał, do ziemi przypadał to znów na tylnych łapach stawał. A przez cały czas mordy ani na chwilę nie przymykał i aż ochrypł z tego ujadania. Przed płotem, z naszej strony, siedział Baryła. Sztywno wyprostowany. Nieruchomy jak głaz. Twardy jak skała. Znudzony i obojętny. No powiadam Wam, że takiego mania w dupie nikt nikomu chyba jeszcze nie okazał. Kiedy podeszłam, Baryła spojrzał na mnie, widzisz, co za głupek? - powiedział, leniwie się podniósł, zadarł ogon i nonszalancko oddalił się od płotu. Pies, gdy ten imponujący ogon zobaczył, aż się zamknął z wrażenia i oniemiały gapił się, jak godnie i majestatycznie kroczy Baryła ku leżącemu pniakowi sosny.
Gdy się tak Baryła z pniaka dumnie na cały ogród patrzył i swym moralnym zwycięstwem nad awanturnikiem zza płotu napawał, przybiegła Wronka. Może i nawet pogratulować mu chciała, ale nie była to odpowiednia chwila. Nie życzył sobie, by mu ktoś w kontemplowaniu swej potęgi przeszkadzał toteż, szast-prast, dostała Wrona po pysku i przysiadła pokornie. Zaś Baryła niewzruszony trwał na pniu dalej i o swym panowaniu nad psami, nad ogrodem, a nawet nad światem całym rozmyślał.
środa, 21 sierpnia 2013
Mówi się, że podobno tylko psy się do człowieka przywiązują, a koty byle miejsce ciepłe, wikt i opierunek zapewnione miały, to już o człowieka nie dbają. No, może inne koty tak mają, ale nasza Maniusia na pewno nie. Nic dla niej teraz dom, w nim kanapa i na kanapie poduszka nie znaczą, bo ma Maszka jedno wielkie zmartwienie – gdzie się podziała Dorola? To już drugi tydzień się zaczął, jak Dorola z Antkiem wsiedli do samochodu i przepadli, więc chodzi Maszeńka smutna, do wszystkich kątów zagląda i nic... Myśleliśmy, że to raczej Zima będzie za Dorolą płakał, bo to on za nią zawsze jak piesek chodził tak, że mu nawet Antek na drugie imię Piesek dał. Ale Zima niejedne już wakacje przeżył i wie, że wystarczy poczekać i kto przepadł, ten w końcu wróci. No to spokojnie na powrót swej pani czeka, a tymczasem z kolegami baluje, ze spaniem na werandę się przeniósł, by nikt nie wiedział, o której do domu wraca i bardzo sobie tę swobodę chwali. A Maniusia rozpacza...! Na próżno jej Tatinek wieczorami tłumaczy, że mamusia wróci na pewno, prosi, żeby cierpliwa była i martwić się przestała, gdy tylko na dole jakiś hałas usłyszy, już – tup, tup, tup... - po schodach biegnie sprawdzić, czy to przypadkiem jej pani nie wróciła. A potem zawiedziona w oczy mi patrzy i prosi, by ją na dwór wypuścić. Masiu, gdzie ty będziesz po nocach na dwór chodziła? - pytam i żeby jej ten głupi pomysł z głowy wybić, dla pocieszenia głaszczę ją po zmartwionej główce. To rzeczywiście smutne myśli od Masi przepędza i humor na chwilę jej poprawia. Podsuwa natarczywie łepek i maszeruje mi pod ręką tak, by począwszy od noska, przez grzbiet wyprężony, aż do koniuszka ogona głaskanie moje poczuć. I tak się w tym zapamiętuje, że aż oczy przymyka i niczym mały traktorek głośno Dorrrrola... Dorrrrola.... mruczy. Tak pocieszona, idzie w końcu na górę troski swe przespać. Ale zrywa się skoro świt i kiedy rano wstaję, już ją na posterunku na murku nad schodami zastaję. Z tego wszystkiego już sama zaczęłam na tę Dorolę niecierpliwie czekać. Muszę jutro Tatinka zapytać, kiedy oni właściwie wracają?
sobota, 17 sierpnia 2013
Już przeszło dwa miesiące minęły od czasu, jak mi ta łękotka w kolanie nawaliła i pomyślałam, że czas najwyższy na prawdziwy, długi spacer się wybrać. W świąteczny czwartek pogoda nieco zelżała, wzięłam Wronkę i poszłyśmy sprawdzić, co na wybiegu i w okolicy się pozmieniało. W parku było tak, jak dawniej tyle, że szalona wczesnoletnia zieleń już z lekka jesiennie się przyżółciła. Ale kawałek dalej, za parkiem – same zmiany. Sam wybieg zastałyśmy starannie wykoszony i wysprzątany. Wronka prosto od furtki na swój ulubiony daszek pobiegła, rozejrzała się, stwierdziła, że nikogo z dawnych znajomych nie ma tylko sama smarkateria, zlazła z daszku i uwaliła się w cieniu koło mojej ławki. Nawet się jej nie chciało ruszyć, by brykającej obok białej bull terierce patyk odebrać.
Wracałyśmy tą drogą, na której kiedyś koziołka-sarniaka spotkałam i oczywiście tym razem znowu go nie było. Ale za to już z daleka gdakanie, gęganie i gulgotanie było słychać. Ten ptasi rejwach to słychać było zawsze, ale podejść i zobaczyć skąd się wydobywa nie było można, bo wysoki płot i kilka ogródków działkowych widok zasłaniały. A teraz te ogródki zlikwidowano, płot przesunięto i ogromną kurnikodziałkę tylko trochę krzaków od drogi oddziela. Przedarłam się przez te krzaki, a tam istny kurzy raj! Teren wielki, zabałaganiony do ostatnich granic – na środku wielka kałuża błota, dookoła walają się stare garnki i wszędzie przeróżnych śmieci dostatek. W ziemi grzebią kury, w kałuży taplają się gęsi i kaczki, tu i ówdzie przemykają perliczki. Wszystko to gdacze, gęga, kwacze i gulgocze, a jedna biała kura, z pięknym czubem na głowie, to nawet szła i wierszyk, który jeszcze z dzieciństwa pamiętam, wykrzykiwała:
Boso jajka kup gospodarz!!!
.............................................................................................................................
Jeśli ktoś nie czytał, a ma ochotę, to o Kociej Wenecji jest tutaj:
http://wwwtrembil.blox.pl/2013/04/Kocia-Wenecja.html
A o kocim i szczurzym siedlisku tutaj:
http://wwwtrembil.blox.pl/2013/02/Sie-dzialo.html
czwartek, 15 sierpnia 2013
środa, 14 sierpnia 2013
|
Archiwum
Ostatnie wpisy
|